Troszkę zasiedzieliśmy się wczoraj wieczorem. Zaspaliśmy dziś rano na mszę. Jedziemy i googlujemy jakąś inną mszę w pobliżu.
Murzasichle, parafia NMP Królowej, godz. 11.3O, trafiamy na uroczysty lokalny odpust. Miejsc parkingowych brak, stragany z cukierkami i petardami na stanowiskach. Msza pod tatrzańskim, gołym niebem.
Siedzimy na trawie w towarzystwie górali o śmiertelnie poważnych i zaciekawionych twarzach podczas czytania ewangelii. W towarzystwie młodych góralek w czerwonych koralach, czekających w blokach startowych, by móc w końcu sypać kwiaty podczas procesji. W towarzystwie góralskiej smyczkowej kapeli. W towarzystwie górali o spracowanych rękach i promiennych twarzach, którzy na znak pokoju nie spuszczają wzroku w dół, ale wysyłają pokój, nawet jak siedzisz kilkanaście metrów dalej i nie jesteś jednym z nich.
W towarzystwie Tego, który po mszy trzykrotnie okrążył mały drewniany kościół, któremu sypali kwiaty, a kiedy był w pobliżu wszyscy zginali przed Nim kolana.
I w towarzystwie Tej, która miała dziś swoje święto, a która mimo że Królowa, to rządzi ciągle schowana, cicha, nie narzucająca się, cierpliwa, wskazująca na Syna. Być pod takimi rządami jak najwięcej. To plan na najbliższy czas.