W oczy rzucał się biały dym. Uciekał z któregoś domu, znad któregoś dachu. Przykuwał uwagę, bo był najbardziej dynamiczną częścią krajobrazu.
Nie było słychać wymijających się z piskiem opon samochodów. Starszy pan wracał na rowerze od sąsiada. Pewnie grali w karty. Dwie partyjki. No, może trzy. Jechał ostrożnie, bez zbędnych przyspieszeń. Nawet uśmiech na twarzy pojawił się w swoim czasie – nic na siłę.
Mroźny wiatr wentylował zdyszane miastem płuca. Normalność. Pachniało drewnem palonym w kominku. Pachniało trawą (ale nie tak jak to bywało latem – tym razem pachniało taką trawą.. zasypiającą już).
Na zegarek zerka się tam rzadko. Codziennie o 12:00 biją dzwony na Anioł Pańśki. Dają znak, że trzeba ziemniaki zacząć obierać na obiad. Zbawienna czynność, najprostsza z możliwych.
Co jakiś czas słychać silnik autobusu. Tym razem przyjechał ten o 16:05. Pewnie przywiózł pierwszą partię ludzi z miasta. W jedynym mięsnym robią się lekkie kolejki. Będzie przynajmniej chwila, żeby wymienić najnowsze plotki.
A ten schab świeży? – Świeży. A pani syn, to będzie się żenił? – Bóg to jeden wie. A Nowakowa, to już trzy dni nie wychodzi z domu. – To ja pół kilo proszę.
Pół kilo normalności. Albo wezmę dwa – tak żeby do kolejnej wizyty poza miastem wystarczyło.
Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię.