Naturą Kościoła nie jest obrona przed zagrożeniem. Jezus nigdy nie był w defensywie. Kiedy otoczyli Go ze wszystkich stron i chcieli zrzucić z urwiska, oddalił się niepostrzeżenie, bo nie nadeszła jeszcze Jego godzina. A gdy już nadeszła, powiedział: nikt Mi życia nie odbiera, Ja sam je oddaję. Kiedy Go przybijali do krzyża, przebaczał. Gdy umierał z miłości, zwyciężał. Odkąd zmartwychwstał, już nic Go nie może powstrzymać.
Naturą Kościoła jest ekspansja miłości. W defensywie są bramy piekelne, które nie wytrzymają jej naporu. To miłość jest skutecznym środkiem przemiany świata, uzdrowienia każdej zarazy.
Ona jedyna zaraża skutecznie i z zawrotną prędkością. Ona jedyna ma moc przekonywania. Doświadczenie miłości Jezusa tworzy sensowną przestrzeń rozmowy i pozwala mądrze rozwiązywać najtrudniejsze dylematy. To w tej miłości możemy przyjąć człowieka z odmienną ideologią, uścisnąć mu rękę, usiąść z nim do stołu.
Trudno mi czasem zrozumieć dlaczego my, chrześcijanie, w rozmowach publicznych i prywatnych, tak rzadko odwołujemy się do Jego miłości. Dlaczego nie jest ona widocznym punktem wyjścia i celem naszych działań? Dlaczego w newralgicznych dysputach napędza nas strach przed zarażeniem się od „innych”, a nie pragnienie zarażania ich miłością?
Wciąż mało takiej postawy we mnie, ale nie chcę szukać innego środka naprawiania tego co popsute we mnie i wokoło mnie.
A do tego ta przedziwna dzisiejsza Ewangelia. Jezus tym, którzy są blisko Niego, którzy z Nim jedzą i piją, mówi, że trudno im będzie wejść do królestwa niebieskiego. Natomiast „przyjdą ze wschodu i zachodu, z północy i południa i siądą za stołem w królestwie Bożym. Tak oto są ostatni, którzy będą pierwszymi, i są pierwsi, którzy będą ostatnimi”.
łk 13.29-30