Rok 2020.
Niewyspanie, pobolewająca głowa, depresyjna pogoda. Po pierwszym poranku Nowego Roku budzi się we mnie pewne podejrzenie, że ów rok nie przyniesie samych sukcesów, nieustającego szczęścia, radości i spełnienia marzeń. Nie żebym sobie i Wam tego nie życzył.
Niemniej wewnętrzna intuicja oraz skromne 32 roki życia podpowiadają mi, że w szeregi sporadycznych sukcesów wkradnie się niemała liczba porażek, radość będzie kontynuowała swój zawrotny taniec z przygnębieniem, a lista marzeń i postanowień szybko zagubi się pod stertą spraw z napisem „pilne” pozostawiając w nas głęboki niedosyt.
Zapadnie niejedna noc. Życzę zatem sobie i Wam byśmy w nadchodzącym roku cierpliwie uczyli się być ludźmi nocy. Myślę dziś o dwóch szczególnych nocach.
Pierwsza z nich, to noc bezdomności. Tułali się od domu do domu, ale nikt ich nie przyjął. Noc zimnej groty i samotności. Noc, w której przychodzi na świat jego Światłość. W te noce kiedy nie będziemy się mieli gdzie podziać, kiedy doświadczymy odrzucenia, zamkniętych drzwi od najbliższych, a może nawet ciężko będzie nam wytrzymać ze sobą samym, niech wtedy „sercami naszymi rządzi pokój Chrystusowy, do którego zostaliśmy wezwani”.
Druga noc, to noc bezsensu. Nietrafionych oczekiwań. Miał być triumf, a jest pusta grota i odsunięty kamień. Miała być miłość i happy end, a jest zagubienie i niepewność. Tamtej nocy Jezus zszedł na dno Szeolu. Gdy świat wstrzymywał oddech On ogłaszał wieczne zwycięstwo. W te noce kiedy doświadczymy przejmującej pustki, wytężajmy słuch, by usłyszeć Jego zwycięski głos,
by Słowo Chrystusa zamieszkało w nas z całym swym bogactwem.