Jezus i Jan stoją w brudzie Jordanu. Nie jest to krystalicznie czysty strumień rwącej, źródlanej wody. Jezus prosi o chrzest. Chrzciciel nie wyraża zgody.
„To ja potrzebuję chrztu od Ciebie” – mówi wtedy pochodnia do Słońca, głos do Słowa, przyjaciel do Oblubieńca, największy spośród narodzonych z niewiast do Pierworodnego wszelkiego stworzenia; ten, który poruszył się w łonie matki, do Tego, który w łonie hołd odbierał; poprzednik i mający poprzedzać do Tego, który się ukazał i ma przyjść.*
Tydzień temu chrzest przyjął mój siostrzeniec, również Jan. Te dwa chrzty – nie tylko ze względu na zbieżność imion i czasową bliskość – zbiegają się w moim sercu w jedno wydarzenie.
Chrzest Jasia w naszym krakowskim kapitularzu odbywał się w atmosferze świątecznej, rodzinnej. Czysta, biała szatka, ciepła (podgrzana!) woda święcona. W rzeczywistości jednak woda chrzcielna, która spływała po główce młodego chrześcijanina zmywała brud grzechu, z którym rodzi się każdy z nas. Jaś został zanurzony w Chrystusie, oczyszczony, uświęcony, przyobleczony w miłość.
Moment chrztu, to moment potężnego zwycięstwa Chrystusa nad śmiercią, które pozostaje w ochrzczonym na zawsze.
Nad Jordanem rozlega się głos: Ty jest mój Syn ukochany. Do głębi porusza mnie, że Bóg wybiera sobie właśnie takie okoliczności, by wyznawać nam swoją miłość. Nie robi tego w warunkach sterylnych, „uświęconych”, czystych, ale właśnie kiedy stoimy w brudzie grzechu i własnej słabości.
Wtedy otwiera się niebo i Bóg mówi:
Pamiętasz? Płynie w Tobie łaska chrztu, moja miłość jest nieodwracalna, nie nużę się i nie męczę przebaczaniem, gdzie bowiem wzmaga się grzech, tam jeszcze obficiej rozlewa się moja łaska.
*Z kazań św. Grzegorza z Nazjanzu, biskupa (IV w.).